Trąbka pocztyliona gra !



czyli: o konnej poczcie i dyliżansach

Na przestrzeni dziejów konie nie tylko ciągnęły wozy z ładunkiem, czy powozy. Ciągnęły też inne pojazdy o specjalnym przeznaczeniu. Jednym z takich pojazdów był dyliżans. Był to duży, zamknięty pojazd, zwykle cztero- lub sześciokonny, używany od połowy XVI wieku (lata 1550) do połowy XIX wieku. Służył nie tylko do przewozu pasażerów i ich bagażu, ale także przesyłek pocztowych. Od zwykłych powozów konnych różniło go to, że po pierwsze kursował jak współczesne pociągi, na stałych trasach, obsługiwanych według ustalonego rozkładu jazdy, a po drugie: kursował jak na owe czasy bardzo szybko. Stąd zresztą nazwa pojazdu, wywodząca się z francuskiego słowa "diligence", oznaczającego pośpiech. Pośpiech był jednym z powodów, dla którego zaprzęgano doń większą liczbę koni; drugim tego powodem było to, że pojazd był naprawdę spory, a ładunki - ciężkie. W pojeździe mogło zmieścić się od kilku do nawet kilkunastu pasażerów, do tego z przodu na "koźle" siedzieli konduktor i woźnica, a na dachu i z tyłu dyliżansu umieszczano bagaże pasażerów i przesyłki pocztowe. Aby chronić bagaż przed wstrząsami (i tym samym możliwym jego uszkodzeniem lub odpadnięciem) dachy dyliżansów były podwieszane na pasach skórzanych lub resororwane.



Dyliżanse zwykle kojarzą się nam z westernami, w których często wykorzystywany był motyw pogoni rabisuów lub indian za takim powozem. Ale naprawdę wprowadzono je najpierw we Francji w XVI wieku, a już 100 lat póżniej kursowały w całej Europie. Jako pojazdy pocztowe zaczęły być wykorzystywane w 1640 roku w Anglii, a np. w Księstwie Warszawskim w 1809 roku na stałych trasach z Warszawy do Wrocławia, Gdańska i Poznania. W swoich czasach dyliżans był najszybszym i najdogodniejszym pojazdem w Europie i Ameryce Północnej. Przemieszczały się z prędkością około 15-18 km/godz, jeżdżąc na długich trasach krajowych i zagranicznych. Aby to bło możliwe, trzeba było rzecz jasna zmieniać często konie. Musiała więc zaistnieć odpowiednia sieć stacji postojowych, w których można było przeprząc konie. Odbywało się to zwykle co nie więcej niż 40-50 km (a zwykle krócej).



Rozwój konnej komunikacji pasażerskiej w dawnej Rzeczypospolitej był następstwem o wiele wcześniejszego rozwoju poczty, którą jako pierwszy uruchomił 18 października 1558 roku król Zygmunt August, a która miała wówczas postać "końskiej sztafety" między Krakowem a Wenecją. Tamże król załatwiał sprawy spadkowe po śmierci swojej matki, królowej Bony Sforzy. Król wydał dokument, w którym stało: "Ustanawiamy tak zwaną pocztę, to jest rozstawne konie Kraków - Wenecja, kursującą stale w oznaczonych okresach, latach i dniach". Zafunkcjonowała więc pierwsza poczta, ale jeszcze nie "linie pasażerskie" - ich istnienie te nie było możliwe z uwagi na tragiczny wówczas stan dróg i mostów.

Pierwszą stałą konną linię pocztowo-pasażerską z Warszawy przez Wrocław do Drezna (Saksonia) zorganizował dopiero król Fryderyk August Mocny w 1697 r. Przewożono listy, towary i pasażerów, a przejazd trwał zwykle od 14 do 16 dni. Później nastąpił "rozwój" szlaku, który zaczął przebiegać alternatywnie przez Piotrków lub przez Kalisz. Nowe trasy i miejsca pod stacje pocztowe wyznaczył królewski kartograf Adam Zuerner. W kolejnych latach powstawały dalsze regularne linie przewozów konnych. W 1717 r. otwarto kurs pocztowy z Warszawy przez Grodno, Wilno i Kowno do Rygi oraz z Warszawy, przez Wilno i Mińsk do Moskwy. Niestety po śmierci króla Augusta (1733) poczta upadła i dopiero w 1742 roku przystąpiono do jej odtworzenia. Za kolejnego króla, Augusta III, otwarto stałe, funkcjonujące w w poniedziałki, środy i piątki linie Warszawa - Kraków - Praga - Drezno. Konną pocztę zreorganizowano za kolejnego króla, Stanisława Augusta. Utworzono wówczas nowe trakty, urzędy pocztowe i stacje postojowo-przeprzęgowe. Gdy dyliżans zbliżał się do stacji przeprzęgowej, pocztylion dął w trąbkę. Obsługa stacji wyprowadzała natychmiast świeże konie, żeby zaprzęg nie tracił czasu. W tym czasie istniało około 200 takich stacji pocztowych, jednak liczba ta się zmniejszyła po I Rozbiorze Polski.



Przez cały ten czas, od Zygmunta Augusta po Stanisława Augusta, w Polsce tak naprawdę dróg... nie było. W większości był tylko trakty gruntowe, więc warunki podróży były bardzo złe. Dopiero długo po rozbiorach, po roku 1820, zaczęto budować drogi bite i mosty. Na głównych traktach ustawiano też słupy wiorstowe. Odbudowywano także stare stacje dyliżansów i wznoszono nowe - zwykle tak, by funkcjonowały co 15-20 dzisiejszych kilometrów (czyli 2-2,5 dawnej "polskiej mili", która miała około 8,5 km). Rzadko odległości te były większe, ale trafiały się i odcinki prawie 40-kilometrowe. Ale drogi, choć poprawiane i utwardzane, nadal były wyboiste. Dla podróżnych jazda dyliżansem była więc wątpliwą rozkoszą... Trzęsło strasznie, nierzadko dyliżans wpadał w rów lub łamała się oś albo odpadało koło i wtedy wywracał się razem z ludźmi i bagażem. Nierzadkie były też napady rozbójnicze. No i wreszcie w dyliżansach panował zawsze ścisk. Panował też zaduch, bo dyliżanse były bardzo "demokratyczne", spotykali się w nich ludzie różnych stanów i zawodów. Bywało, że obok siebie siedzieli ksiądz i panienka nadzwyczaj lekkich obyczajów. Poziom higieny był wtedy znacznie niższy, ludzie w większości po prostu śmierdzieli na co dzień. W dodatku ten smrodek trzeba czasem było znosić przez kilka dni jazdy. Osoby o wrażliwym węchu mogły najwyżej wykupić sobie miejsca na dachu, i ewentualnie osłaniając się przed słońcem lub deszczem zażywać świeżego powietrza. Na dachu jednak bujało jeszcze gorzej, niż wewnątrz pojazdu. Na szczęście na długich trasach na każdej stacji pasażerowie mieli zapewnione ogrzewane pokoje ze światłem, łóżkiem, pościelą, stołem i innymi niezbędnymi meblami. Poczta zapewniała też dłuższe przerwy w jeździe na śniadanie i obiad. Poczthaltlerzy mieli dostarczać za niewielką opłatą na każdej stacji kawę, herbatę, wódkę (!), chleb, masło i wędlinę. Jednak to była (jak zwykle) tylko teoria. Pasażerowie bardzo często skarżyli się na złą obsługę, zły stan pojazdu i brak możliwości odpoczynku na stacji. Swoje krytyczne uwagi wpisywali do książki zażaleń, która musiała być na każdej stacji - inna sprawa, czy dawało to jakiś skutek... Co Wam to przypomina ?...



Aby pojechać dyliżansem, przyszły pasażer musiał zapisać się na jazdę, zapłacić i zgłosić się w określonym terminie na stację pocztową. Bagaż musiał przynieść wcześniej na stację w celu zważenia, oznakowania, opłacenia no i załadowania. Wysokośc opłaty za podróż ustalano na podstawie długości drogi, według tabel traktów pocztowych. W XIX wieku kosztowało to w zależności od przewoźnika i trasy od 30 do 45 groszy za każdą milę (8,5 km), przy czym małe dzieci mogły liczyć na rozmaite zniżki. W myśl zasady: "Po odejściu od kasy reklamacji nie uwzględnia się" mógł zrezygnować z przejazdu, ale na zwrot pieniędzy liczyć nie mógł. Za to jeśli zachorował i przerwał podróż, po wyzdrowieniu i za okazaniem zaświadczenia lekarskiego mógł jechać dalej bez dodatkowej opłaty. Z opłaty byli zwolnieni tylko urzędnicy pocztowi w delegacji służbowej. Biurokracja na poczcie była (tak jak i teraz !) wielka - zapisywano nazwiska pasażerów, listę ich bagażu, trasę, wysokość opłaty. Sporządzano notatki o pasażerach podejrzewanych o podawanie fałszywych danych, a cudzoziemców poddawano dodatkowo kontroli paszportowej (Poczta jako główny przewoźnik musiała też współpracować z tajną policją). Zajmowanie miejsc w pojeździe zawsze odbywało się wg kolejności ustalonej numerem miejsca na bilecie. Po drodze nowy pasażer mógł wsiąść do dyliżansu tylko jeśli było wolne miejsce. Tak, jak obecnie w pociągach, czy autobusach, nie można było było zmienić trasy przejazdu dyliżansu. Pasażerowie musieli zawsze wsiadać i wysiadać wyłącznie na stacji pocztowej nawet, jeśli np. ich docelowa miejscowość leżała na trasie pomiędzy dwoma takimi stacjami. Przy wysiadaniu pasażer był zobowiązany oddać swój bilet konduktorowi. A przez całą podróż był odpowiedzialny za pilnowanie swojego bagażu.

Obsługa dyliżansu nie miała łatwego życia... Konduktor wprawdzie jechał czasem wewnątrz, ale musiał w razie pojawienia się nowego pasażera przenieść się na kozioł, koło woźnicy. A konduktor, który zabrał "na łebka" pasażera bez biletu, stojącego między stacjami, musiał się liczyć z wysoką karą. Pocztylion też mógł mieć stres, przystępując do podróży: za opóźnienie powstałe z jego winy musiał płacić poczcie karę pieniężną. Prócz napadów rozbójniczych na pocztyliona mogli napaść także... pasażerowie ! Tak było np. podczas przejazdu z Pszczyny do Bielska w listopadzie 1842 roku. Podróżny napadł na pocztyliona i zrabował mu 2500 przewożonych przezeń talarów. Wnet jednak rabusia złapano, a pieniądze szczęśliwie odzyskano. Najgorszy jednak był los koni dyliżansowych. Zamiast troszczyć się o nie i o to, by były zdolne do jak najszybszego biegu, pocztylioni na ogół nie dbali o powierzone im zwierzęta. Konie były niedożywione, a przy tym zmuszane do niekończącego się galopu. Krótkie miały życie...



W Księstwie Warszawskim jeździły dyliżanse 6-miejscowe, w Królestwie dyliżanse na 5 - 12 osób (we wrocławskim muzeum stoi nawet egzemplarz na 23 osoby !). W innych krajach istniały też np. dyliżanse piętrowe. Generalnie pojazdy były bardzo niewygodne, miały też wiele ograniczeń. Dawny regulamin pocztowy pozwalał podóżnym na zabranie bagażu o wadze tylko do ok. 25 kg. Nie wolno było zabierać niemowląt i psów, obowiązywał zakaz palenia tytoniu. Nie miały prawa korzystać z dyliżansu osoby z dużą nadwagą, a także osoby chore lub choćby podejrzane o chorobę (np. z krostami). Na ziemiach polskich "magnatem dyliżansowym" stał się warszawski bankier Piotr Steinkellerm, który otrzymał koncesję na przewóz osób i przesyłek pocztowych i zaczął konkurować z Pocztą. Uruchomił w Warszawie fabrykę, gdzie budował 12-osobowe karety zwane "steinkellerkami" (a także dorożki i miejskie konne omnibusy). Pierwsze steinkellerki wyjechały w 1838 roku - były one pojazdami dość ciężkimi i topornymi, ale wkrótce zaczęto budować ich lekką, lepiej resorowaną wersję. Była udoskonalona do tego stopnia, że mimo zaprzęgania do nich tylko 2 koni podróż odbywała się szybciej. Szybkość zaprzęgu mogła być też podniesiona z uwagi na poprawę stanu dróg.

Pasażerowie się skarżyli, ale listy - nie, więc poczta funkcjonowała w najlepsze. Ceny - cóż, były jak na ówczesne standardy życia wysokie. Przesyłka pocztą konną gazety krajowej kosztowała 3,5 grosza za każdy arkusz, listu - 30 groszy za każdy łut (niecałe 13 gramów) jego wagi. Dla porównania: gęś kosztowała w XVI wieku 2 grosze, buty 10 - 20 groszy. Za to konne dyliżanse działały niczym najlepsze dzisiejsze firmy kurierskie. Jak szybka, efektywna i dobrze zorganizowana wtedy poczta była, niech świadczy interesujacy opis znaleziony na jednej ze stron internetowych, poświęconej filatelistyce: kolekcjoner miał w swych zbiorach kopertę z 1860 roku, wysłaną 26 września 1860 roku z malutkiego francuskiego miasteczka Trouville-sur-Mer nad kanałem La Manche, do Płocka. Ze stempli na kopercie wynika, że list szedł pocztą dyliżansową (czyli: konno) przez Paryż i Berlin aż do miejscowości Służewo, będącej wówczas punktem przekraczania granicy zaborów pruskiego i rosyjskiego. Do Płocka dotarł już 30 września, czyli zaledwie po 5 dniach od wysłania ! Inny list, sprzed roku 1860, z Rawy wyszedł 15 lipca, a do do Warszawy dotarł dyliżansem już następnego dnia ! W owych czasach pocztę woziły konie. Dziś mamy kolej, samochody i superszybkie samoloty. Jedynie nie mamy listów krajowych, które do adresata trafiłyby już następnego dnia... A i międzynarodowe przesyłki nie wiadomo czemu za pośrednictwem Poczty Polskiej idą dłużej, niż 5 dni... Zaprawdę, konie sprawdzały się w pracach pocztowych znacznie lepiej !



Zmierzch dyliżansów na naszych ziemiach rozpoczął się wraz z oddaniem do powszechnego użytku Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Jeszcze przed jej uruchomieniem opublikowano cennik biletów: bilet pierwszej klasy kosztował od 20 do 27 kopiejek za rosyjską wiorstę (niewiele ponad 1 kilometr), a klasy czwartej - zaledwie od 4,5 do 6 kopiejek. Do tego dochodziły duże zniżki dla dzieci. W porównaniu do dyliżansów były to ceny dumpingowe. Ponadto o ile w dyliżansach trzeba było zawsze płacić za duży bagaż, a przy tym jego wielkośc była limitowana do ok. 25 kg, o tyle na kolei płacono ekstra tylko za pakunki przekraczające taki ciężar i to jedynie po 4 kopiejki od stacji. Istniała też możliwośc przewozu koleją niemowląt i psów, a także palenia tytoniu. Oczywiście pociągi były nie tylko tańsze, ale też szybsze, a przede wszystkim o wiele wygodniejsze. Ostatnie dyliżanse - steinkellerki funkcjonowały w łomżyńskiem, radomskiem i sandomierskiem (dowożąc pocztę i podróżnych tylko do stacji kolejowych) jeszcze do 1905 roku. Na Sląsku zaprzestano użytkowania konnych dyliżansów w 1914 roku. Po pocztowych koniach i dyliżansach pozostał za to symbol poczty - trąbka, którą pocztylion obwieszczał przyjazd i odjazd dyliżansu.

Ale oczywiście konne dyliżanse nie mogły ot, tak sobie, bezpowrotnie zniknąć. 24 i 25 sierpnia 2004 roku po Berlinie jeździła wierna replika dyliżansu pocztowego, jaki kursował regularnie od 1828 roku na trasie Pniewy - Berlin. Stworzono ją w Pniewach właśnie, w zakładach powoźniczych Michała Bogajewicza. Pojazd został zaprzęgnięty w 4 gniade konie i przez 4 dni jechał do Berlina. Tam kursował między polską ambasadą a Bramą Brandenburską, wożąc m.in. personel ambasady. Konie, dyliżans, ludowo-okolicznościowe stroje "załogi" no i pocztylion, grający co chwila na trąbce sygnałowej hejnał pocztowy - wszystko to wzbudziło wielką sensację wśród mieszkańców i turystów. Jak podają kroniki, przedostatni raz taki dyliżans pocztowy przewiózł pocztę z Pniew do Berlina 120 lat wcześniej (a ja nieco złośliwie dodam, że wtedy ta podróż trwała 26 godzin, a nie 4 dni).



Zródła:

http://www.opoka.org.pl/biblioteka/I/IH/gn200842-poczta.html
http://www.pinezka.pl/to-mnie-kreci/3594-czas-dylizansow
http://www.polonia-total.de/uslugi/kurier/04wrzesien/dylizans.htm