Wielki Kryzys Obornikowy




czyli: śmierdzšca strona cywylizacji przełomu XIX i XX wieku

01.04.2024





Przez prawie cały okres istnienia cywilizacji ludzkiej konie żyły w dzikich stadach. Wykorzystanie konia jako zwierzęcia pociągowego, jucznego i wierzchowego rozpoczęło się kilka tysięcy lat temu i przez całe te tysiąclecia znaczenie konia jako środka transportu nie przestawało rosnąć. Jednakże około roku 1750 nastąpiła prawdziwa eksplozja populacji koniowatych. Rozmaite ulepszenia i nowinki techniczne w rolnictwie oraz rozwój sieci transportu kolejowego umożliwiły wyższą produkcję i lepszą dystrybucję produktów rolnych, a tym samym nakarmienie wielu koni. Rezultatem był ciągły wzrost populacji koni, które zaczęły pełnić coraz ważniejszą rolę w miastach. W tym okresie w dużych miastach każdego roku liczba koni wzrastała o około 3%. Wydaje się to mało, ale w praktyce oznacza podwojenie się pogłowia po 25 latach w czterokrotny wzrost po kolejnych 25. Szczególnie było to widoczne w metropoliach: Nowym Jorku, Paryżu, Londynie, Manchesterze.



Wynikało to nie tylko z rosnącej liczby powozów prywatnych, czy wozów transportowych, ale też np. z "eksplodującej" popularności tramwajów konnych, które zapewniały każdemu możliwość wygodnej i niedrogiej jazdy. Tyle tylko, że przeciętny, 20-osobowy wagon tramwaju standardowo ciągnęła para koni przez 4 godziny dziennie. Aby zapewnić kursy trzeba było do każdego wagonu 4 takie zmieniające się pary, czyli osiem zwierząt, przez wiele godzin chodzących po ulicach. Pod koniec lat 90. XIX wieku w Chicago żyło i pracowało około 83 000 koni.



W II połowie XIX wieku nowojorczycy odbywali ponad 100 milionów (!) przejażdżek wozami konnymi rocznie, a około 1880 roku w mieście było co najmniej 150 000 koni - na każdy kilometr kwadratowy miasta przypadało ich około 150 koni ! Nie zmieniło tego pojawienie się kolei, wręcz przeciwnie: liczba pojazdów konnych w tym czasie jeszcze wzrosła. Pociągi świetnie nadawały się do transportu towarów i ludzi, ale te coraz liczniejsze towary i ludzie nadal musiały być przewożone na stacje i ze stacji dorożką, wozami dostawczymi, tramwajami konnymi.



A skoro było coraz więcej koni, to odpowiednio do ich populacji rosła jednocześnie ilość produkowanego obornika. Bardzo łatwo można policzyć: te 150 tysięcy zwierząt razy 365 dni w roku razy statystycznie około 10 kilogramów odchodów na każdego konia dziennie - to daje rocznie prawie 550 00 ton czystych odchodów (nie licząc słomy) w samym tylko Nowym Jorku. A przecież trzeba jeszcze też wspomnieć o prawie 400 - 500 tysiącach litrów moczu ! Koński obornik zaczął więc błyskawicznie tworzyć prawdziwe góry.



Do pewnego momentu prawie nikomu to w sumie nie przeszkadzało, bowiem obornik był przecież cennym nawozem, zbieranym z ulic przez "lokalsów", co w pewnym sensie pomagało w utrzymaniu ulic w jako takiej czystości, ale w miarę zwiększania się "podaży" chęci do usuwania obornika z ulic słabły. O ile na początku XIV wieku stulecia farmerzy chętnie płacili za obornik, pod koniec stulecia było go tyle, że to właściciele stajni musieli płacić za jego wywóz. Na pustych placach i miejskich działkach zaczęły gromadzić się śmierdzące sterty. W wyniku tej obornikowej "klęski urodzaju" w samym Nowym Jorku zalegały góry tego materiału o wysokości nawet do 15 - 20 metrów. Prawie jak u nas teraz: niegdyś na wsi za przyczepę obornika zwyczajowo dostawało się w zamian przyczepę słomy na ściółkę, a teraz proś się, człowieku, by ktoś łaskawie zechciał wywieźć nieczystości... Jako, że nawet na brudzie da się zrobić biznes, więc w miastach pojawiła się profesja "zamiatacza przejść" - takie osoby oferowały swoje usługi, oczyszczając na ulicach ścieżki dla pieszych, ale kiedy padało, ulice tak, czy siak zamieniały się w bagno. A gdy było sucho, wiatr roznosił pył z nawozu, który osiadał wszędzie i skutecznie utrudniał mieszkańcom miast oddychanie.



Odchody końskie, a także szczątki martwych koni zaśmiecając ulice, stanowiły także, rzecz jasna, istną wylęgarnię niezliczonej ilości much, roznoszących rozmaite choroby, przez co problem z uciążliwego stał się kryzysowym pod względem zdrowia publicznego. Lokalne wzrosty zachorowań na cholerę, dur brzuszny i biegunki (zwłaszcza u niemowląt) były nadzwyczaj częste. Najgorzej pod tym względem było w XIX-wiecznym Memphis (w stanie Tennessee). W latach 1849, 1866, 1867, 1873, 1878 i 1879 panowały tu epidemie cholery i żółtej febry. Paradoksalnie góry zalegającego na ulicach obornika jak się okazuje były też czynnikiem twórczym. Oglądając amerykańskie seriale często widzimy sceny, w których ktoś przychodząc w mieście do czyjegoś domu aby podejść do drzwi musi pokonać z ulicy kilkanaście stopni. Dziś jest to uważane za element czysto estetyczny i jednocześnie nonsens, utrudnienie dostępu do budynku, ale kiedyś bardzo wysokie partery i piwnice to był całkiem skuteczny sposób na uniknięcie kontaktu z obornikiem, czy wręcz na jego wlewanie się przez okienka piwniczne. Tak więc odchody koni na nowo zdefiniowały architekturę i inżynierię budowlaną.



Według dawnych obserwatorów, czy osób piszących do gazet, ulice miast były dosłownie wyłożone grubą, ciepłą w wyniku fermentacji, brązową matą, której zapach "unosił się aż pod niebiosa". W jednym z artykułów autorstwa niejakiego Morrisa można przeczytać: "Ulice miast były polami minowymi, po których należało poruszać się z największą ostrożnością. Zamiatacze stali na rogach ulic i za opłatą torowali dla pieszych ścieżkę przez błoto. Deszczowa pogoda zamieniła ulice w bagna i rzeki błota, ale sucha pogoda nie przynosiła poprawy; nawóz zamieniał się w pył, który następnie uniósł wiatr, dławiąc pieszych i pokrywając budynki." Nawóz, nawet gdy usunięto go z ulic, gromadził się szybciej, niż można go było usunąć. Ilość odpadów była tak duża, że tworzono skomplikowane logistycznie system zbiórki. Rozwijano kanalizację - ale nic z tego, odchody ją skutecznie zatykały... Próbowano dla obornika znaleźć zastosowania inne niż rolnicze - z mieszanki nawozu z cementem jako spoiwem budowano cegły wykorzystane do brukowania ulic.



W związku ze zbliżającą się światową Wystawą Kolumbijską, której otwarcie zaplanowano na rok 1893, Chicago uczyniło oczyszczanie z nawozu krytycznym priorytetem w roku 1892; wystawa w zagnojonym mieście byłaby przecież wielkim wstydem dla miasta ! Obornik był zbierany, wywożony poza miasto i tam palony; inną z wymyślonych wówczas strategii było podziemne składowanie nawozu.



Magazyny na gnojowicę były podziemnymi, zakrytymi piwnicami na ulicach w całym Chicago, do których zamiatacze ulic wrzucali koński nawóz zebrany z okolicy i opróżniali go do "skarbca", a następnie zamykali pokrywę. Później takie piwnice były opróżniane, a obornik wywożony. Mimo to i w Chicago, i generalnie wszędzie było zbyt o wiele za dużo obornika, aby można go było skutecznie usunąć. Jeden z pisarzy londyńskiego Timesa przewidywał: "za 50 lat każda ulica w Londynie zostanie zasypana przez wysoką na dziewięć stóp warstwę gnoju". W 1894 roku na łamach brytyjskiego Timesa pojawiło się wiele listów na temat stanu londyńskich ulic, w tym jeden nawet autorstwa od Randolpha Churchilla, ojca sir Winstona.



W Nowym Jorku w 1881 roku powstał Departament Sanitarny, którego najważniejszym zadaniem było zarządzanie nawozem. Departament wynajął nawet prawdziwą armię zamiataczy ulic zwaną "Białymi Skrzydłami" (White Wings).



Niektóre miasta, takie jak Londyn, rozpoczęły renowację swoich sieci kanalizacyjnych kilkadziesiąt lat wcześniej niż inne. W 1815 roku Londyn skierował znaczną część zebranych wód opadowych i odpływów kanalizacyjnych na chodniki. W Bostonie stało się to w 1833 roku, w Rzymie - w 1865, w Paryżu - w 1880 roku. Praktycznie każde miasto musiało podjąć tego typu kroki. W 1894 roku Londyn przeżył prawdziwy kryzys wynikający z gromadzenia się nie tylko nawozu, ale także padliny, zwierząt, które padły z powodu przemęczenia, braku pożywienia i chorób (dane statystyczne wskazują, że w 1880 r. codziennie usuwano z ulic Nowego Jorku ponad 3 tuziny martwych koni, tj. prawie 15 000 rocznie).



To samo było w innych miastach - w latach 1831–1925 Londyn był największym miastem na świecie, liczącym około 4,3 miliona mieszkańców; w 1894 roku w mieście było 50 000 koni. Problem był ogólnoświatowy i tak poważny, że w 1898 roku, kiedy w Nowym Jorku odbyła się pierwsza międzynarodowa konferencja na temat planowania urbanistycznego, głównym tematem było, co zrobić z obornikiem. Uczestnicy mieli nadzieję znaleźć rozwiązanie problemu koni i towarzyszących im śmierdzących skutków ubocznych, ale zamiast tego, nie widząc wyjścia z sytuacji już po 3 dniach (z planowanych 10-ciu) sfrustrowani wrócili do domów. Najlepsi ówcześnie miejscy urbaniści wiedzieli, że każdy krok przeciwko koniom to wyzwanie dla podstawowych potrzeb transportu ludzi, towarów i wszelkiego rodzaju ładunków, co w konsekwencji oznaczało, że konferencja musiała rzucić wyzwanie całemu modelowi biznesowemu świata w jego XIX-wiecznej istocie. Z braku skutecznej metody oczyszczania miasta dalej po prostu żyły w brudzie.



Dlaczego zatem ludzkość nie zginęła pod megatonami obornika ? Ano - to kolejny paradoks w tej historii - problem rozwiązał się sam i to już parę lat później dzięki panu Henry'emu Fordowi. Koniec XIX wieku to czas pojawienia się samochodów. Według doniesień w 1893 roku Frank Duryea odbył pierwszą podróż "powozem bez konia" po drogach Stanów Zjednoczonych w Springfield w stanie Massachusetts. Przejechał około 600 metrów, zanim problemy z silnikiem zmusiły go do zatrzymania się i dokonania napraw. Pierwszy wyścig samochodowy w Ameryce odbył się w Chicago w stanie Illinois już w 1895 r. Zwycięzca, tenże Frank Duryea, przejechał dystans 85 km z "zabójczą" średnią prędkością "aż" 7,5 mil na godzinę w 10 godzin i 23 minuty (wliczając czas napraw). Wprawdzie do roku 1900 w Radzie Egzaminatorów Operatorów Samochodów zarejestrowanych było zaledwie 377 samochodów, ale z zestawienia porównawczego tzw. podatku od kół wynika, że w roku 1912 liczba samochodów na drogach Nowego Jorku przekroczyła liczbę koni. Już w roku 1916 było 46 662 pojazdów konnych i aż 65 651 samochodów.



Henry Ford wkroczył w ten biznes wraz z braćmi Dodge, po czym zrewolucjonizował system produkcji aut, wprowadzając ruchomą taśmę produkcyjną i trzyzmianowy dzień pracy. Bardzo szybko pokonał konkurencję, wprowadzając w 1907 roku do produkcji i sprzedaży model Ford T i ograniczając produkcję wyłącznie do jednego modelu w kolorze czarnym. Dzięki temu mógł bardzo mocno obniżyć cenę i uczynić auto dostępnym dla przeciętnego amerykańskiego robotnika. Model T sprzedawano przez 20 lat, a liczba wykonanych egzemplarzy osiągnęła liczbę 15 milionów. Gdy popatrzymy na statystyki zobaczymy, jak gwałtownie w pierwszej dekadzie XX wieku liczba koni w USA raptownie spadła, a jednocześnie liczba samochodów silnie wzrosła. Te parę lat wystarczyło, żeby z ulic miast zniknęły zwały końskich odchodów. Widać to doskonale na zdjęciach porównawczych:



Niestety również sam transport konny stał się w zasadzie nieistotny. Jednocześnie rosły ceny siana, owsa i ziemi, więc konie zaczęto wycofywać z codziennego życia. Na to zjawisko wpłynęły również niedogodności i zagrożenia, jakie - chcąc nie chcąc - związane były z samymi końmi. Porównanie liczby ofiar śmiertelnych wypadków związanych z końmi w 1916 roku we wspomnianym Chicago z liczbą wypadków samochodowych w 1997 r. pokazuje, że w dawnych czasach ludzie ginęli w wypadkach prawie siedem razy częściej. Wrodzona płochliwość koni (szczególnie w tętniącym życiem środowisku miejskim, pełnym niespodzianek, które mogły straszyć zwierzęta), pewna ich nieprzewidywalność, kopanie, gryzienie lub deptanie przechodniów (szczególnie narażone były dzieci) - wszystko to sprawiło, że ludzie tym chętniej przesiedli się do aut. Samochody były tańsze w posiadaniu i obsłudze, a także znacznie wydajniejsze, no i bardziej higieniczne. Konie znalazły się "pod ostrzałem" magazynów typu Scientific American, czy takich jak Harper’s Weekly, które wychwalały samochody. Wraz z elektryfikacją i rozwojem silnika spalinowego problem nawozu końskiego rozwiązał się raz na zawsze. W 1940 roku w Nowym Jorku było mniej niż 2000 pojazdów konnych i ponad 600 000 samochodów.

To jednak nie koniec - ot, zabawny finałowy zwrot akcji: niektórzy oceniając ów "g...ny kryzys" z perspektywy wieku, który minął od tamtego czasu uważają, że mógł on zostać sprowokowany przez pierwsze firmy samochodowe, aby sprzedawać więcej maszyn. Ale to już zupełnie inna historia...



Zródła:

https://www.gregorystrachta.com/18.html
https://drloihjournal.blogspot.com/2017/02/how-city-of-chicago-dealt-with-all-the-horse-manure.html
https://www.maendelwealth.com/blog/the-great-horse-manure-crisis-of-1894
https://99percentinvisible.org/article/cities-paved-dung-urban-design-great-horse-manure-crisis-1894/
https://wastelessfuture.com/the-horse-manure-crisis-and-the-4th-industrial-revolution-part-1/
https://www.readersdigest.co.uk/lifestyle/environment/the-great-horse-manure-crisis-of-1894