"Transport śmierci", czy może coś innego ?...




czyli: o eutanazji klaczy spod Olsztyna

02.01.2012


Ten tekst został stworzony w 2 połowie grudnia ubiegłego roku. Z uwagi na chęć przedstawienia go na łamach "Konia Polskiego" nie został opublikowany na naszej stronie w tym czasie. Tekst w wersji okrojonej trafił na łamy lutowego numeru KP, a w wersji pełnej został zaprezentowany tutaj dopiero po kilku dniach z uwagi na interes Wydawnictwa.

Media (te duże i te małe) bardzo chętnie informują nas o rozmaitych tragediach. Czasem głównymi bohaterami tych doniesień są niestety konie. Tak też było niedawno, 14 grudnia 2011 roku, gdy lokalny portal "Nasz Olsztyniak" w artykule pt. "Koń potraktowany jak śmieć" w dramatyczny sposób opisał sprawę śmierci pewnej klaczy, okraszając swoje doniesienie zdjęciami dogorywającego zwierzęcia i filmem z jego uśpienia. Jak informował portal, klacz była już koniem starym i nie nadającym się do dalszej hodowli, więc została przekazana pod opiekę pani Izabeli S. z miejscowości Tęguty. Dramat zaczął się ponoć z chwilą przewożenia zwierzęcia do Tęgut półtora miesiąca wcześniej, pod koniec października. Zostało do niej podobno przywiezione bez należytego zabezpieczenia i podczas podróży miało bardzo mocno pokaleczyć się: "Cała paka była zakrwawiona ! Klacz nie była w żaden sposób zabezpieczona ani unieruchomiona - jechała jak jakaś paczka. Ale wyskoczyła z auta, była trochę oszołomiona, więc nie wzywałam policji. Miała cięte rany na nogach, była w wielu miejscach otarta (...) Dostała antybiotyk, leki wzmacniające i maść do smarowania ran. Ale z dnia na dzień, zamiast się poprawiać, nikła w oczach." - opisuje pani S. Rany ponoć się nie goiły, koń stał się apatyczny, nogi puchły. W nocy z 10 na 11 grudnia koń upadł i nie miał już siły wstać. Pani S. mówi, że nie była wówczas w stanie znaleźć weterynarza, udało się to dopiero 13 grudnia. Weterynarz orzekł, że klacz nie nadaje się do leczenia, więc podjęto decyzję o jej uśpieniu. Pani S. na łamach portalu pytała: "Tylko kto za to zapłaci ? Leczyłam go za własne pieniądze, ale uśpienie to bardzo poważna sprawa. Wszystkie koszty musiałabym ponieść ja, a nie jestem właścicielką konia. Dopiero kilka dni temu przyszła pocztą do podpisania umowa kupna klaczy za przysłowiową złotówkę. Przeraził mnie zapis, że jest mi znana kondycja zdrowotna konia. Nie podpisałam, bo klacz została przywieziona w fatalnym stanie, czego na pierwszy rzut oka nie było widać." Szkoda, że w obliczu tragedii konia aż tak silnie akcentuje się kwestię finansową, natomiast faktycznie był pewien problem formalny. Aby bowiem poddać zwierzę eutanazji, trzeba mieć zgodę jego właściciela, a w tym wypadku pani S. po upływie półtora miesiąca odcięła się od tej roli. Dziwi tylko, że raz mówi o strasznie ciężko poranionym koniu, a za chwilę o tym, że fatalnego stanu nie było widać...



Poinformowane zostało miejscowe Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, które z kolei powiadomiło Policję. Pani prezes miejscowego TOZ uważa, że klacz "została w Polsce wykorzystana. Swoje wysłużyła, urodziła dzieci, została odepchnięta i potraktowana jak śmieć. Zaopiekowała się nią pani S. ... Tylko dlaczego koń, trafiając do niej, musiał skończyć życie w męczarni ?" Ano właśnie, dlaczego ? Kto tak naprawdę "potraktował tego konia jak śmieć" ? Postanowiłem zainteresować się sprawą bliżej - także dlatego, że osoba pani S. jest mi wirtualnie znana od bodajże roku 2003. Wówczas mając lat niewiele ponad dwadzieścia, deklarowała ona wolę stworzenia schroniska dla koni. Zbierała "końskie bidy", miała ich kilka, chciała więcej, sporo szumu robiła wokół swego pomysłu. Nawiązała wtedy współpracę z właścicielem pewnej mazurskiej leśniczówki, gdzie przez pewien czas (niezbyt długi zresztą) trzymała pozyskane w ramach swoich akcji zwierzęta. Niestety po kilku miesiącach okazało się, że strona finansowa współpracy kuleje, są jakieś niejasności. Kilka osób odwiedziwszy to miejsce dawało też na forum do zrozumienia, że chyba coś jest nie tak z opieką. Pisano o prowadzeniu jazd na kulejących koniach, opisywano osobliwe techniki chowu (np. karmienie grupy koni owsem ze wspólnego wiadra - w ten sposób najsilniejszy miał szansę na ochwat, a najsłabszy paszy nawet nie powąchał...) itp. Krótko potem pani S. opowiedziała historię o tym, jak ratując pewnego konia szła z nim przez wiele, wiele godzin i kilometrów przez pola i lasy pieszo, po śniegu. Pamiętam, że nie dałem temu wiary, bo z prostego obliczenia wychodziło, że aby podany dystans w deklarowanym czasie przebyć, musiałaby nie tyle iść, co raczej żwawo biec przez kilka godzin, bez wypoczynku. Zacząłem się wtedy przyglądać temu wszystkiemu ze zdwojoną uwagą. A było się czemu przyglądać... Do dziś w archiwach sieciowych zachowały się rozmaite ciekawostki jej autorstwa, np. zalecanie buraków i pierwszej wiosennej trawy jako zdecydowanie najlepszego środka na odrobaczenie. Szczególny był też stosunek do weterynarzy: "Byłam u weta, ale bez psa i co się nasłuchałam, jakich to mądrości... A może to, to, a może tamto, a może taki antybiotyk, a może taki (...) 'Pocałuj ty się w d...' - pomyślałam." No ale cóż, w sumie każdy ma prawo mieć swoje poglądy... W późniejszym czasie pani S. do spółki z panem A. założyła ni to schronisko, ni to stajnię, ni to gospodarstwo agroturystyczne. Różne o tym miejscu krążyły opinie - niektórym miejsce się podobało, ale byli też zdecydowani oponenci. Na forum Volta pisano w 2007 roku np.: "Stajnia (jeśli można to nazwać stajnią, bo ośrodkiem to już na pewno nie), jest prowadzona przez osobę (...) dość znaną ze swojej działalności. Miałam okazję poznać tą Panią i na moje szczęście w ostatniej chwili wycofałam się ze współpracy. (...) Nauka jazdy konnej i wszystko, co z końmi związane to jedna wielka pomyłka. Nikomu nie polecam !" Później internetowa strona tej stajni zniknęła i wydawało się, że sprawa ratowania koni rozeszła się po kościach. A tymczasem...

A tymczasem 13 grudnia 2011 r., na dzień przed śmiercią klaczy, zadzwoniła do mnie nieoczekiwanie żona pana A. i opowiedziała wiele ciekawych rzeczy. Dowiedziałem się m.in., że gospodarstwo, na terenie którego pani S. prowadziła dotąd swą działalność, tak naprawdę nie należało do niej. Zostało kupione przez pana A., pani S. została wpisana jako współwłaściciel, obie strony miały spłacać raty i opłacać podatki solidarnie. Po pewnym czasie okazało się jednak, że z tych zobowiązań wywiązuje się w zasadzie tylko pan A., na którym spoczął cały ciężar wszelkich spłat. Pan postawiony przed przymusem płacenia de facto wszystkiego, postanowił się więc z układu wycofać, przejmując gospodarstwo za zaległości (długi) pani S. Ta jednak dalej użytkowała teren, a aby odzyskać możliwość swobodnego dysponowania swoją własnością, państwo A. musieli posunąć się do kroków formalno-prawnych. Sprawa sądowa trwała 3 lata i zakończyła się przegraną pani S. Gdy państwo A. weszli w końcu na teren swego gospodarstwa, zajrzeli do stojącej tam, zrujnowanej stodoły. Stało w niej pięć koni. "Pięć stało" to zresztą za dużo powiedziane. Jak opisywała pani A., jeden koń się w ogóle nie podnosił z ziemi, tylko leżał nieruchomo, nakryty jakąś folią, drugi stał podwieszony na sznurach i jakimś worku... Na podłodze było dużo gnoju, konie sprawiły na pani A. wrażenie zaniedbanych, Pani A. z uwagi na to, co widziała, uważała, że dla zwierząt byłoby najlepszym odebranie ich pani S. Zadane na forum pytanie o osoby lub organizacje, mogące służyć pomocą podczas takiej interwencji, spowodowało aktywizację osób, które pamiętały działalność pani S. z dawniejszych czasów. Sprawa zaczęła się rozkręcać, a jeszcze tego samego dnia pojawił się wspomniany wyżej dramatyczny artykuł na "Olsztyniaku". Osobliwa zbieżność dat i wydarzeń...

Miałem okazję porozmawiać o klaczy z osobami, które ją doskonale znały, a które potwierdziły, że jeszcze na przełomie września i października była w dobrym zdrowiu. Niedługo później rozmawiałem też z panem B., kierującym stajnią, z której klacz do Tęgut trafiła. Opowiedział mi historię zgoła odmienną od tego, co mówił artykuł. Klacz trafiła do niego z Niemiec, gdy była już koniem dość starym. Była "od zawsze" problematyczna jeśli chodzi o transport, więc podróż z Niemiec zniosła nie najlepiej i przyjechała poobcierana. Przez przez pewien czas przebywała w stajni, ale w sumie nie była nigdy użytkowana ani do jazdy, ani do krycia, więc nieprawdą jest mówienie, że "została w Polsce wykorzystana". Z racji dośc zaawansowanego wieku oraz nie planowania użycia jej do hodowli podjęto decyzję o przekazaniu jej w dobre ręce. Jedna z osób związanych ze stajnią rekomendowała panią S. Koń do Tęgut został przewieziony w koniowozie 26 października przez dwie osoby, z których jedna należała do kierownictwa stajni. Jak twierdził mój rozmówca, odbyło się to zgodnie z zasadami sztuki, to jest: klacz była uwiązana, zabezpieczona przegrodą itd. Mimo tego zachowując sie niespokojnie podrapała się i otarła (z uwagi na podeszły wiek oraz konieczność zachowywania równowagi podczas jazdy nie można jej było np. spętać, ani "ogłuszyć" farmakologicznie). Nie były to jednak żadne poważne uszkodzenia, nie było absolutnie mowy o "głębokich ranach ciętych", czy totalnym zakrwawieniu bukmanki, o których pisze się w artykule. Zaproponowano pani S. pomoc weterynarza współpracującego ze stajnią (nb.: autorytetu, mającego tytuł profesora), jednak ta odmówiła. Przyjęła konia, widząc go i będąc świadomą jego stanu po przywiezieniu. Co działo się ze zwierzęciem przez kolejne tygodnie, tego nie wie nikt. Nie kontaktowała się z poprzednimi właścicielami zwierzęcia aż do dnia jego uśpienia. Wówczas zadzwoniła z żądaniem pieniędzy za leczenie i eutanazję. Najwyraźniej oczekiwała, że poprzedni właściciele podejmą decyzję w sprawie konia, którego powierzyli jej opiece, którego nie widzieli od tygodni, ani którego historii choroby i leczenia nie znali.


Jedno ze zdjęć klaczy nadesłanych przez internautkę, która się koniem zajmowała jeszcze w lipcu 2011 r.

Historia klaczy, opisana w artykule, pochodzi najwyraźniej wyłącznie z ust pani S. Prezes TOZ na tej podstawie sprawę oceniła jednoznacznie: "[Klacz] Po prostu została potraktowana jak śmieć ! Przecież fachowcy od przewożenia koni powinni znać się na tym, co robią ! Klacz została wrzucona do samochodu bez żadnych zabezpieczeń. Na każdym zakręcie miotała się w każdą stronę i obijała o wszystko, co tylko możliwe. Dlatego dostała aż takich obrażeń, które na tak wyeksploatowanym organizmie nie chciały się goić." Zupełnie inaczej to wszystko widzi pan B., szef stajni: "Pani Iza zabiła konia, którym miała się opiekować. Może nie poradziła sobie - z braku kompetencji, wsparcia weterynaryjnego, pieniędzy ? Gdybyśmy wcześniej znali opinie o pani Izie, choćby te z komentarzy i forów, nigdy nie wysłalibyśmy do niej żadnego zwierzęcia. Jest nam strasznie żal, bo [klacz] była u nas na szczęśliwej emeryturze (nie pracowała i nie rodziła) i myśleliśmy, ze znajdzie lepszy dom starości. W Tęgutach znalazła smierć." Słowo przeciw słowu, dużo poszlak, subiektywnych opinii, pytań i wątpliwości... Jak więc sprawę ocenić ? Cóż, chcąc zachować maksimum obiektywizmu zostawmy na chwilę to, co zostało powiedziane i rzućmy okiem na dołączone do artykułu zdjęcia. Widać na nich konia po pobycie przez półtora miesiąca w Tęgutach. Konia w stanie tragicznym. Widać m.in. kilka nie opatrzonych ran. Dlaczego są nie opatrzone ?



Popatrzmy na inną fotografię: zwierzę po śmierci odwrócono na drugi bok, widać jego kształt odciśnięty w podłożu. Jak długo koń musi leżeć nieruchomo, żeby tak odcisnąć się w słomie ? Wygląda to zresztą raczej tak, jak gdyby koń pod sobą świeżej słomy prawie w ogóle nie miał, a tylko został nią w pewnym momencie obsypany dookoła - w dodatku raczej dość cienką jak na potrzeby konia warstwą... (to widać także na poprzedniej fotografii)



Kolejne zdjęcie - popatrzmy na zad i stan sierści: jak długo ten koń był w ogóle nie ruszany z miejsca, nie przewracany ? Czy leżał tak nieruchomo przez ponad 3 doby, od chwili upadku aż do chwili eutanazji ? Dlaczego ?



Jaka była ustalona oficjalnie przez weterynarza przyczyna tego, że "rany nie chciały się zagoić" i że przywieziona klacz "z dnia na dzień, zamiast się poprawiać, nikła w oczach" ? Przez kogo koń był przez półtora miesiąca leczony w związku z tym rozpoznaniem ? Dlaczego widząc nieskuteczność prowadzonego przez tyle tygodni leczenia pani S. nie skonsultowała się z innym lekarzem ? Skoro feralnego weekendu nie było możliwości sprowadzenia weterynarza, to dlaczego przyjechał on dopiero we wtorek, a nie już w poniedziałek ? Z iloma i jakimi weterynarzami próbowano się kontaktować od chwili upadku zwierzęcia ? To mnie interesuje bardzo, bo przecież w pobliskim Olsztynie jest conajmniej jedna lecznica całodobowa...

Na komentarze internautów pod pierwszym artykułem, w dużej mierze krytyczne wobec pani S., natychmiast zareagowała pani prezes TOZ, udzielając "Naszemu Olsztyniakowi" wywiadu. Niestety zamieszczone w tym drugim artykule wypowiedzi często są wg mnie manipulacjami (być może nieświadomymi), stosownymi raczej dla prasy typu "Fakt". Już sam tytuł: "Transport śmierci. Klacz (...) umierała na każdym zakręcie", jest manipulacją, bo bezkrytycznie i nieobiektywnie zakłada a priori i głosi, że to niewłaściwy transport spowodował koniecznośc uśpienia konia. Na szczególną uwagę zasługuje taki fragment: "Ale ta klacz (...) była wyeksploatowana przez ludzi, u których wcześniej była. To rasowa klacz, więc - wedle założeń wszystkich hodowli rasowych koni - musi rodzić co rok źrebię. Proszę sobie policzyć, ile przez całe swoje życie mogła wydać dzieci na świat... Jak to wpłynęło na jej organizm ? Ta klaczka była wyeksploatowana pod każdym względem zdrowotnym. Nie miała sił walczyć z chorobą. Nie miała siły jeść, pić... Rany nie chciały się goić, koń z dnia na dzień słabł. Ubolewam bardzo nad jego losem." Ja jednak ubolewam też nad tym, że pani Prezes tonem nie znoszącym sprzeciwu wygłasza tezy, na których poparcie nie ma żadnych dowodów i które stoją wyraźnie w sprzeczności do tego, co widać na wcześniejszych fotografiach, ukazujących zdrowego konia, biegającego sobie po trawie.


Klacz u pana B. Czy tak wygląda koń "wyeksploatowany pod każdym
względem zdrowotnym", "nie mający siły by jeść, pić" ?


Pani prezes powołuje się też na opinię dokonującego eutanazji doktora R., "specjalisty od koni, weterynarza", który miał stwierdzić, że "stan zdrowia klaczy nie był wynikiem zaniedbań Izy S. Powstał w wyniku złego transportu." Czy takie stwierdzenie padło ? Pomijając fakt, że pan R. w Internecie jest znany (i to z jak najlepszej strony !) raczej jako specjalista od małych zwierząt, szczególnie gryzoni, pytam: który weterynarz wezwany do uśpienia dogorywającego zwierzęcia jest w stanie w sposób tak kategoryczny stwierdzić, że ogólny zły stan zdrowia, czy rany uszkodzenia powstały w wyniku złego transportu, a nie np. przewlekłej choroby, czy kolizji z pojazdem ? Czy i na jakiej podstawie można to tak jednoznacznie stwierdzić i to w dodatku aż półtora miesiąca po powstaniu skaleczeń ? Obawiam się, że szlachetna chęć niesienia pomocy cierpiącym zwierzętom nieco w tym przypadku przesłoniła pani Prezes zalecaną zawsze trzeźwość w ocenie sytuacji. Jeszcze większa szkoda, że pani Prezes, tak elokwentna na łamach "Olsztyniaka", odmówiła mi (w raczej niezbyt uprzejmy sposób) rozmowy na temat całej sprawy, której celem miało być znalezienie odpowiedzi na pytania i wątpliwości, jakie powstały po lekturze obu artykułów. Natomiast trzeba się zgodzić z jej inną tezą: skoro ta klacz była (rzekomo) niewłaściwie transportowana i przyjechała z (rzekomo) tak ogromnymi obrażeniami, mógł być wskazany rentgen, którego ponoć nie zlecił poproszony o pomoc lekarz z Barczewa. Czyżby zatem pojawił się kolejny współwinny ? Jeśli tak, to kto z imienia i nazwiska ? Wiedziony ciekawością obdzwoniłem wszystkich tych barczewskich wetów, których dane byłem w stanie znaleźć za pomocą Google. Żaden nie przyznawał się do współpracy z panią S. Za to pani z Powiatowego Inspektoratu Weterynarii w Olsztynie znając sprawę wskazała na lekarza z Dobrego Miasta. Ten zaprzeczył, że leczył konia, twierdząc, że u pani S. był tylko raz, jakieś 2 lata temu, wezwany do konia w równie tragicznym stanie, w stosunku do którego również zalecał eutanazję. Jeśli jednak chodzi o "naszą" klacz, to nie widział jej na oczy, natomiast przyznał, pani S. owszem, zadzwoniła do niego jeden raz, robiąc coś w rodzaju "konsultacji na odległość". Weterynarz powiedział mi, że wysłuchawszy opisu stanu zwierzęcia uznał, iż klacz najprawdopodobniej może też nie kwalifikować się do dalszego leczenia, ale nie mogąc w danym momencie przyjechać, zaproponował wezwanie kogoś z Olsztyna - stąd zapewne finalna wizyta pana doktora R. Z powyższego wynika, że chyba raczej nie jest w pełni prawdą to, co sugerowano na "Naszym Olsztyniaku": że przez półtora miesiąca konia intenstywnie leczył jakiś wet z Barczewa... Ile jeszcze takich półprawd pojawiło się podczas spisywania wypowiedzi do wspomnianych artykułów ?...

Koń chorował przez ponad półtora miesiąca, a jego stan nie poprawiał się, lecz sukcesywnie pogarszał. Obwiniając za to nie tylko poprzednich posiadaczy konia, ale i pośrednio weterynarza, pani Prezes jest uprzejma nie dostrzegać pewnej oczywistości: skoro zwierzę miało się coraz gorzej, należało reagować żywiej, a nie czekać na cud. Skoro z leczeniem nie dawał sobie (niby !) rady weterynarz X, trzeba było poprosić o pomoc weterynarza Y. Czego, jak czego, ale CZASU na to, by prosić o pomoc innych lekarzy, było aż nadto ! Zwróćmy też uwagę, że w obu artykułach znamy tylko jednostronną opinię o przyczynie śmierci, ale nie ma ani słóweczka o tym, jakie do historii choroby konia wpisano oficjalnie ROZPOZNANIE. Faktu niewielkich urazów w transporcie nikt nigdy nie negował, ale przecież klacz nie połamała się ani nie padła z upływu krwi ! Jeżeli padłaby np. wskutek infekcji ran, to warto by wtedy zastanawiać się, czy było to wynikiem przypadku, warunków transportu, warunków sanitarnych w Tęgutach, sposobu leczenia i opieki tamże, czy może z jakichś innych względów, o których nie wiemy - ale póki co faktycznej przyczyny fatalnego stanu konia nie można być pewnym. Jaka jest więc prawda ? W tej chwili nie wiadomo. Czasu się nie cofnie, a zwierzęciu życia się nie przywróci. Koń został poddany utylizacji, a stodoła, w której pani S. trzymała konie, już nie istnieje - została wyburzona (była w złym stanie technicznym, co stwierdził biegły sądowy jeszcze w 2009 roku) .

W sprawie pojawia się wiele pytań, ale nie sądzę, by w sytuacji "słowo przeciw słowu" było możliwe jednoznaczne stwierdzenie tego, jak się wypadki toczyły. Równie ważne jednak są też pytania poboczne, np. czy w obliczu tych wydarzeń olsztyński Powiatowy Inspektorat Weterynaryjny zamierza zainteresować się bliżej końmi pozostającymi w posiadaniu pani S. Albo: dlaczego TOZ publikuje na łamach "Naszego Olsztyniaka" informacje, których rzetelność można poddać w wątpliwość tak łatwo. Na najważniejsze pytanie: czy śmierć tej klaczy była efektem zaniedbań podczas transportu, zaniedbań w Tęgutach, czy może innych czynników, odpowie (mam nadzieję) dochodzenie zmierzające do ustalenia winnego tej śmierci, prowadzone ponoć przez Policję w Barczewie. Niewątpliwie osobę obdarowywaną koniem można było lepiej sprawdzić, konia - lepiej zabezpieczyć do transportu, weterynarza wezwać wcześniej, zastosować inne metody leczenia itd. itp. Można "gdybać", czy doszłoby do eutanazji, jeśli zrobiono by to wszystko. Pewne są natomiast dla mnie dwie rzeczy. Po pierwsze: wypadki się zdarzają, a każdy koniarz-praktyk wie, że nawet jak najbardziej prawidłowo transportowany i najlepiej zabezpieczony koń może doznać uszkodzeń w koniowozie lub bukmance. Po drugie: bez względu na to, czy podpisano umowę przekazania, czy nastąpiło to tylko w oparciu umowę ustną (z punktu widzenia prawa - tak samo ważną), pani S. 26 października przyjęła konia, będąc świadomą jego stanu i konieczności leczenia. Przyjmując go stała się jego posiadaczką i w związku z tym była za zwierzę pod każdym względem odpowiedzialna tak samo, jak odpowiedzialny jest np. ktoś, kto cudzego konia dzierżawi i ma na stałe pod swą opieką. Półtora miesiąca sukcesywnego pogarszania się stanu zdrowia klaczy oraz przerzucanie po takim długim czasie, dopiero w chwili śmierci, całej odpowiedzialności na osoby, które niegdyś konia przetransportowały, moim zdaniem nie świadczą na korzyść pani S.


Klacz na pastwisku stajni pana B.
Wygląda o niebo lepiej, niż na zdjęciach z Tęgut.


Post scriptum:

Jak poinformował mnie pan B. z macierzystej stajni klaczy, 28 grudnia o godz. 19.31 pani S. wysłała SMS-a, w którym proponuje podpisanie umowy ugodowej wzamian za półtorej tony owsa wraz z dostawą. W razie nie spełnienia jej żądań grozi oddaniem sprawy do sądu twierdząc, że dysponuje ponoć jakimiś dowodami winy osób z owej stajni. Gdybym od kogoś otrzymał tego typu żądanie, uznałbym, że nosi ono znamiona szantażu...



Informacje dodatkowe:

Z oczywistych względów w tekście pominąłem imię konia oraz imiona i nazwiska wszystkich występujących w tym tekście osób. Większość tych danych została natomiast podana wprost w artykułach na "Naszym Olsztyniaku".

Najważniejsze informacje, otrzymane od osób trzecich w toku rozpoznawania przeze mnie sprawy, zostały mi przekazane w sposób nieanonimowy. Osoby, które były źródłem tych wiadomości, wyraziły oficjalnie zgodę na ich użycie w niniejszym tekście i autoryzowały go mając świadomość, że może on zostać opublikowany w "KP".

Autorką obu artykułów, zamieszczonych na portalu "Nasz Olsztyniak", z których pochodzą cytaty, jest pani Ada Romanowska. Twórcą pokazanych tu zdjęć z eutanazji jest pan Zbigniew Woźniak. Zdjęcia te zostały tutaj zamieszczone za zgodą pani Anny Szapiel-Danylczuk, która jest redaktorem naczelnym portalu, a której za to pozwolenie bardzo dziękuję.



Zródła:

Linki do artykułów i dyskusji na forum:
http://naszolsztyniak.pl/82478,Kon-potraktowany-jak-smiec.html
http://naszolsztyniak.pl/82764,transport-smierci-klacz-princess-nana-umierala-na-kazdym-zakrecie.html
Archiwalne wypowiedzi:
http://naszaszkapa.ait.com.pl/viewtopic.php?t=261&postdays=0&postorder=asc&start=15&sid=356270ebfcdc1bc6040f0ed091ea2dd3
http://www.voltahorse.pl/forum/viewtopic.php?f=1&t=3619